Po kilku minutach samolot wylądował, powodując w środku zamieszanie i tłok. Wszyscy pasażerowie chcieli jak najszybciej opuścić latającą machinę, pchając się do wyjścia. W końcu i mi udało się z niej wyjść. Pośpiesznie udałam się w stronę odprawy, gdzie odebrałam swój bagaż i ciągnąc go za sobą opuściłam niezatłoczony budynek nowojorskiego lotniska.
Stojąc przed wejściem, rozglądnęłam się dookoła. Nowy Jork, ogromne miasto, mające pewien urok. Z każdej strony wznosiły się drapacze chmur, przez co trudno było cokolwiek dostrzec. Na parkingach zaparkowane w masowych ilościach były klasyczne żółte taksówki. Zanim zdążyłam dobrze się przyjrzeć wszystkiemu w mojej najbliższej okolicy, miasto zaczęło powoli budzić się do życia. Drogi od razu zapełniły dziesiątki aut, a po chodnikach zaczęli stąpać ludzie spieszący się do pracy. Niebo w stosunkowo krótkim czasie zmieniło barwę z jasnoróżowej, na czysty błękit. Zza jednego z nielicznych dzisiejszego dnia, białego puchu, zwanego chmurą, wyłoniło się słońce, ogrzewające swoimi gorącymi promieniami nowojorskie dzielnice. Nie zwlekając już ani chwili dłużej, ruszyłam przed siebie, do celu, którego lokalizacja nie była mi znana. Jednak nie mogłam się od razu zniechęcać. Musiałam mieć nadzieję, w końcu to ona umiera ostatnia.
Po niecałej godzinie marszu, doszłam do miejsca położonego w samym sercu Manhattanu, Central Parku. Przekraczając jego granicę poczułam się jak w domu, w Londynie, którego cząstkę to miejsce odzwierciedlało. Powoli stawiałam do przodu kolejne kroki przyglądając się dokładnie wszystkiemu w około. Zatrzymałam się dopiero na rozciągniętym nad Żółwim Stawem, moście. Podpierając się łokciami o białą, marmurową barierkę, spoglądałam w wodę, jednocześnie analizując fakty. Niestety, mój brzuch zaczął mi przypominać o sobie, wydając przeraźliwe dźwięki tym samym zmuszając mnie do pomyślenia o niczym innym, tylko o nim. Odruchowo chwyciłam się prawą ręką głośnej części ciała, karcąc ją w myślach. Pusty żołądek stał się jedynie obciążeniem. Znałam funkcjonowanie mojego organizmu do tego stopnia, że potrafiłam przewidzieć brak skupienia każdą rzeczą, prócz odczuwanego głodu, który z każdą chwilą stawał się coraz bardziej uciążliwszy. Nie mając innego wyboru, udałam się w poszukiwaniu jakiegoś sklepu spożywczego. Wychodząc z parku, przeszłam przez pasy i udałam się prosto nie znaną mi ulicą. Zatrzymałam się dopiero przed lokalem, którego szyld mnie zainteresował. Uchyliłam szklane drzwi i weszłam do środka. Pośpiesznie podeszłam do lady, gdzie dokładnie rozglądnęłam się po stojących za nią półkach. Spośród wielu przepysznych wypieków, wybrałam jedną drożdżówkę z nadzieniem truskawkowym. Cała w skowronkach opuściłam piekarnię, gryząc swój zakup. Przechodząc koło śmietników na różne surowce, zauważyłam psiaka, szukającego w stercie rozsypanych śmieci pożywienia. Żal mi było takich istot, skazanych na głód, mróz i inne czynniki uniemożliwiające normalne
Nim się obejrzałam, dochodziła godzina dwudziesta. Za cały dzisiejszy dzień udało mi się zwiedzić dużą część Nowego Jorku, mimo iż to nie było w moim dotychczasowym planie. Zobaczyłam między innymi statuę wolności, czy przeszłam przez słynny brooklyński most. Po dzisiejszym dniu spędzonym głównie na chodzeniu, bez żadnej chwili wytchnienia, zmęczona przysiadłam na krawężniku chodnika rozciągającego się przy długiej uliczce z kolorowymi kamieniczkami, najprawdopodobniej na obrzeżach miasta. Mimo próby wstania i chęci ruszenia w dalszą drogę, nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Wlepiłam swoje spojrzenie przed siebie, tym samym przyglądając się powoli zachodzącemu słońcu. Już niedługo zapadnie noc, a ja nie mam co ze sobą zrobić. Nie miałam żadnego pomysłu jak odnaleźć Lisę, siostrę mojej mamy. Nie wiedziałam gdzie zahaczyć, od czego zacząć poszukiwania. Na moje nieszczęście zaczynało kropić. Siedząc bezczynnie na zimnym betonie, wiedziałam jedno, a mianowicie to, że straciłam jeden dzień na ślepym podążaniu do celu, którego miejsce było mi nieznane. Nagle stało się. Rozpadało się na dobre. Spojrzałam ku niebu, które przykryte było grubym pasmem chmur. Duże, zimne krople uderzały bezpośrednio o moją twarz. W szybkim tempie, na chodnikach zaczęły tworzyć się kałuże. W tym momencie zaczęłam zastanawiać się, czy dobrze zrobiłam podejmując taką, a nie inną decyzję, bez żadnego głębszego jej przemyślenia? Myślałam, że gorzej być nie może. Myliłam się. W Londynie przynajmniej miałam pracę i co najważniejsze dach nad głową, a tutaj nie mam nic. Czemu ja zawsze muszę się łudzić, że będzie dobrze?! Czemu?!
Nagle na swoim lewym ramieniu poczułam czyjąś dłoń, która wyrwała mnie z zamyślenia. Gwałtownie odwróciłam się do tyłu i ujrzałam przykucającą przy mnie młodą dziewczynę, drobnej budowy. Miała długie, blond włosy związane w kucyk i bardzo ładne szafirowe oczy. Była ubrana w tradycyjne dżinsowe rurki, białą bluzkę z myszką miki, a na to rozpięta czarny sweterek i trampki przed kostkę tego samego koloru.
- Wybacz. Nie chciałam cię przestraszyć. – wyznała zakłopotana. – Wszystko gra? – spytała, delikatnie się do mnie uśmiechając.
- Szczerze? – dziewczyna lekko skinęła głową. – Moje życie jest jednym, wielki błędem. Kiedy myślałam, że uciekając z Londynu właśnie tutaj zapomnę o przeszłości, zostawiając wszystkie cierpienia i smutki właśnie tam, a tak naprawdę jest jeszcze gorzej. Jestem zmęczona, głodna do takiego stopnia, że bez problemu zjadałabym konia z kopytami i nawet nie patrząc na to czy jest zdrowy lub chory. Nie mam się też gdzie podziać. Pragnęłam być szczęśliwa, uśmiechać się do wszystkich bez powodu. Cały czas się łudziłam, dodając sobie nieświadomie kolejnych problemów do mojej listy, która i tak jest już zbyt długa. – na jednym tchu, wyrzuciłam z siebie to co leżało mi na sercu.
- W takim razie chodź ze mną. – oznajmiła mi blond włosa koleżanka, po wysłuchaniu tego co miałam do powiedzenia. Nie mając nic do stracenia, pochwyciłam walizkę za rączkę i ruszyłam za dziewczyną.
- Tak w ogóle gdzie my idziemy? – spytałam po chwili ciszy, panującej między nami.
- Do mnie do domu. Przecież nie mogłabym zostawić cię samej na ulicy, zwłaszcza na to, że jesteś zmęczona, głodna i nie masz dokąd iść, tak jak sama wcześniej wspomniałaś. Dokładając do tego wszystkiego makabryczną pogodę. – objaśniała mi w kilku zdaniach. – Byłabym zapomniała. Jestem Chealsy. – przedstawiła się, obdarzając mnie ciepłym uśmiechem i wyciągnęła w moją stronę dłoń, którą uścisnęłam.
- Miło mi. Ja mam na imię Rosalie. – resztę drogi spędziłyśmy w ciszy. Słychać jedynie było szum drzew poruszanych przez wiatr oraz stukanie kropel deszczu, rozbijających się o rynny czy wpadających do kałuż.
- Jesteśmy na miejscu. – oznajmiła moja towarzyszka, kiedy zatrzymałyśmy się pod niewielkim żółtym domkiem, z czarną dachówką. Do drzwi wejściowych prowadziła kamienna, kręta dróżka, koło której co jakiś czas stał malutki skalniak. Każdy z nich dodawał posesji uroku i subtelności. Nie chcąc dalej moknąć pośpiesznie przeszłyśmy na zadaszony ganek, gdzie blond włosa dziewczyna, grzebała po kieszeniach swoich spodni w celu odnalezienia klucza. Kiedy już go wyciągnęła, odkluczyła drzwi i przechodząc przez próg znalazłyśmy się w małym holu. Podłoga była wyłożona z jasnobrązowych płytek, za to ściany pokrywała beżowa farba. Naprzeciwko drzwi stało podłużne lustro, w grubej, drewnianej oprawie. Przed nim stała biała pufa. Obok znajdowała się duża szafa na obuwie, kurtki, płaszcze. Ściągnęłyśmy przemoczone buty i zostawiające je razem z moją walizką w przedpokoju, przeszłyśmy do salonu. Było to średniej wielkości pomieszczenie, ze ścianami w kolorze zboża i podłodze w postaci paneli. W jednej ze ścian umiejscowiony był kamienny kominek ze specjalnym miejscem na telewizor. Naprzeciw stała długa komoda z książkami, rodzinnymi fotografiami i różnymi figurkami. Pomiędzy dwoma końcami salonu stał biały, skórzany wypoczynek, a przed nim szklana ława, po której bokach stały jednoosobowe fotele. Na parapetach stały doniczki z przeróżnymi roślinami. Do połowy każdej z szyb spuszczone były białe rolety, a okna przysłaniały beżowe firanki.
Usiadłam na podłużnym wypoczynku, z którego rzucałam okiem na pomieszczenie. Było tu naprawdę bardzo ładnie, tak przytulnie. Po chwili do pomieszczenia wróciła Chealsy niosąc dwa kubki z gorącą herbatką, na rozgrzanie organizmu. Jeden z nich podała mi i usiadła zaraz obok.
- Zostaniesz dzisiaj u nas. – oznajmiła mi, bez wcześniejszego zaproponowania mi noclegu.
- Byłabym wdzięczna, ale czy twoi rodzice nie będą mieli ci za złe, że przyprowadziłaś do domu gościa? Osobę, którą ledwo co znasz? – zadałam pytanie, po czym upiłam łyk napoju.
- Oczywiście, że nie. – odpowiedziała entuzjastycznie.
Kiedy już przeschłyśmy i przebrałyśmy się w suche ubrania, przeszłyśmy do kuchni w celu przygotowania kolacji. Między czasie do domu zdołała wrócić rodzina Chealsy. Bałam się ich reakcji na widok przybłędy, którą byłam ja. Oni jednak powitali mnie bardzo ciepło. Przy spożywaniu posiłku, opowiedziałam im moją historię. Wspomniałam im o wszystkim co miało miejsce w moim życiu, o tym, że moja mama nie żyje już od dawna, o sierocińcu, w którym się znalazłam, kiedy odeszła, a także o tym jak się utrzymywałam i o swoim chłopaku. Dowiedzieli się też dokładnie po co przyleciałam do Nowego Jorku. Zaproponowali mi pomoc w odnalezieniu cioci, a także dach nad głową, do momentu jej odnalezienia, za co byłam im ogromnie wdzięczna.
Następnego dnia po południu, kiedy tata mojej nowej koleżanki wrócił do domu z pracy obwieścił mi dobrą nowinę. Okazało się, że ma dobrego przyjaciela w policji, gdzie udał się zaraz po skończeniu swojej zmiany.
- Poszperaliśmy trochę w dokumentach i na nasze szczęście okazało się, że w całych Stanach jest tylko jedna kobieta o takim nazwisku. – oznajmił z uśmiechem. – Oczywiście odpisałem jej adres, więc jeśli jesteś gotowa możemy do niej pojechać. – dodał po chwili. Nie czekając zbyt długo, razem z Chealsy i jej ojcem wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy pod właściwy adres. Wjeżdżając na właściwą ulicę, jechaliśmy powoli szukając odpowiedniej tabliczki, którą po chwili wypatrzyła blond włosa.
- To tutaj. –
wskazała na budynek. – Zostawimy cię, w końcu musicie sobie wiele wyjaśnić. –
powiedziała, puszczając do mnie oczko. – Jak by coś to dzwoń. Powodzenia
Rosalie. – dodała. Pożegnałam się z nimi i opuściłam pojazd. Przez chwilę
stałam w bezruchu na chodniku, wpatrując się w odjeżdżające czarne auto, którym
się tutaj dostałam. Kiedy zniknęło za zakrętem, szybko weszłam po schodkach i
stanęłam przez białymi drzwiami. Byłam przerażona, w końcu od czekającej mnie
rozmowy zależał mój los. Najgorsze w tym wszystkim było to, że nie wiedziałam
co mam jej powiedzieć, jak zacząć. Przyleciałaś
tutaj po to, aby ją odnaleźć. Wzięłam głęboki oddech i zapukałam do drzwi.
***
Cześć kochane! Korzystając z okazji tego, że jeszcze
mam ferie, które niestety wraz z poniedziałkiem zaznają końca, postanowiłam
dodać kolejny rozdział. Mam cichą nadzieję, że chociaż Wam się podoba, bo ja
sama mam co do niego mieszane uczucia. Nie
wszystko zawsze będzie idealne - powtarzam to sobie dość często, ale cóż
poradzić. Wiedzcie jedno, a mianowicie to, że starałam się jak mogłam. Jak
myślicie, czy Rosalie odnajdzie swoją ciocię akurat teraz, o ile to w ogóle
będzie miało miejsce? Na końcu bardzo, ale to bardzo dziękuję za wszystkie
komentarze pod ostatnim rozdziałem – to naprawdę daje ogromną motywację, a
także za to, że dodajecie się do obserwatorów. Pozdrawiam i do zobaczenia
następnym razem ;*